Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/319

Ta strona została skorygowana.

311
SFINKS.

znajże mi się kogo? Ciekawam widzieć Fornarinę mojego Rafaela.
— Moja Fornarina! nie nazywaj jéj tak pani, to bóztwo! Ale tak wysoko i tak daleko odemnie!
— Juściż nie ja? nagle marszcząc się i powstając dumnie, a wzgardliwie i z góry mierząc go oczyma, zawołała kasztelanowa.
Jan oniemiał, skostniał, pendzel wypadł mu z ręki, nie śmiał ust otworzyć, ani poruszyć się nawet.
— Od pana do mnie — rzekła — zbyt daleko! Co to jest? pendzel upadł? pan się mienisz? Miałażbym zgadnąć? Dziwnie się zapomniałeś! dodała ruszając ramiony. Kończ z łaski swojéj bezemnie; słyszę głos męża, mam z nim do pomówienia w salonie.
To powiedziawszy, zamknęła (pierwszy raz) drzwi za sobą, i śmiejąc się wyszła do salonu.
Janowi się zdawało, że świat przewrócił się do góry, że księżyc spadł na ziemię, noc w pośród dnia się zrobiła i skończenie świata było blizkie. W oczach mu pociemniało, uszy napełniły się wrzawą szyderskich głosów.
— Nie ja! nie ja! A? a?
Stał z pendzlem i drżał.
A z salonu wyraźnie, dobitnie, dochodziła go dość głośna rozmowa małżonków, w któréj panował zimny, szyderski głos pani kasztelanowéj.
— Wystaw sobie Fryderyku, mówiła: ten twój malarz rzucał mi przez kilka dni tak osobliwsze spojrzenia, tak czułe błyski swoich czarnych oczu, tak dziwne mi rzeczy prawił.
— A! pokochał się w tobie. Il n’est pas dégouté, śmiejąc się rzekł kasztelan. Biedny chłopiec!
— Kilka dni dawał mi do zrozumienia swoje za-