Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/39

Ta strona została skorygowana.

31
SFINKS.

łość; głos jego silny jeszcze i młody (bo nie stracił zębów), zadziwiał przy pomarszczonéj twarzy.
Zaczęła się rozmowa poczęta jak zwykle wzajemném badaniem. Żyd starał się dowiedzieć, kto byłem, zkąd jechałem, dokąd, i po co? ja niedbale wypytywałem o okolice, o ceny zboża i t. p.
— A pan tu pierwszy raz w téj stronie? rzucił Żyd.
— Nie, byłem już razy kilka, odpowiedziałem, i w klasztorze.
— Był pan dawniéj w klasztorze?
— Tak; jeszcze za Kapucynów.
Przyszedł mi na myśl brat Maryan i westchnąłem.
— Szkoda poczciwych zakonników, dodał Żyd przypochlebiając mi się. Od ich wyjścia i miasteczko znacznie podupadło.
— A znaliście zapewne dobrze zakonników?
— O! o! jakże nie! wszystkich! Trzymałem u nich grunt, gdzie była wapielnia.
Od słowa do słowa, przeszliśmy do brata Maryana.
— Malarza? spytał Żyd.
— Wiesz i o tym? podchwyciłem ciekawie.
— Nu! jak nie! ruszając ramionami zawołał Żyd, stając przy piecu gorącym i zakładając ręce za pas.
— Wiesz zkąd był rodem?
— Ja? Rodem był prawie z miasteczka, bo tuż z okolicy. Gdyby nie mrok, pokazałbym jegomości miejsce, gdzie stał domek jego ojca. Dziwo, że wiem jego historyę i ojcowską! Pewnie lepiéj nikt jéj nie wie!
Tak przypadkiem od starego Szmula dopytałem się pierwszéj części historyi, którą czytelnikom moim daję.