Wprowadzony na trop, uzupełniłem ją późniéj w sąsiedztwie zebranemi powieściami.
Niedaleko opisanego w pierwszym obrazku naszym litewskiego miasteczka, za rzeczułką, na któréj brzeg drugi wiódł wątły mostek, jakby cudem dziwnym na dygocących utrzymujący się palikach, w dolinie małéj, u kraju lasu z sosen, jodeł, brzóz i grabów a nizkiéj dębiny złożonego, stał mały domek przed laty. To przed laty, nie oznacza więcéj nad kilkadziesiąt. Dziś tam kupa gruzu tylko i poorane do koła pole, a stary omszony krzyż wśród grzędy świadczy, że niegdyś szła tędy drożyna, gdzie teraz miedza tylko się przesuwa. Domek ów dawny, który otaczały pozostawiane na świeżéj trzebieży brzozy białe i wysmukłe sosny, płoty kamienne, malownicze chat litewskich stróże i płytkie zarosłe rowczaki, — trzymał środek między dworkiem szlachcica a chatą wieśniaka.
Widać było spojrzawszy na niego, że człowiek, co tu zamieszkał, był także ni prostym wieśniakiem, ni szlachcicem. Coś pośredniego między tymi dwoma. Dworek miał ganek o dwóch cienkich słupkach i wystawce, który już pretensyi niby do szlachectwa dowodził. Bo dawniéj, jak wiadomo: rodziłem się pod gankiem, znaczyło: jestem szlachcicem. Ale pominąwszy ganek, była to tylko dość obszerna i porządna chata z bierwion sosnowych na mech układanych zbudowana, z małemi okienkami, o sporych, czystych szybkach. Wysoka słomiana strzecha, pod cieniem drzew porosła rychło zielonym aksamitnym mchem, unosiła na sobie