szczęśliwie do góry doprowadzony budynek, westchnął, uderzył się w czoło kilka razy, potem niewiele myśląc, chwycił za tłomoczek, za kij, świsnął, obejrzał się na cztery wiatry i poszedł drogą w prawo.
Na prawo widać było w pewném oddaleniu nowo wystawiony i żółty jeszcze od drzewa świeżego dwór, którego bieluteńkie kominy błyszczały na zielonym dywanie wznoszącego się po za nim pagórka. Tam udał się Bartek, dźwigając na plecach cienką swą płytę i cały przybór malarski. A idąc nieraz poskrobał się w głowę; dziwne bowiem i trudne do spełnienia krzyżowały się w niéj projekta.
Nowego dworu właścicielem był ex-ekonom dóbr pańskich, których cząstkę wioski nabył na dziedzictwo, nałupiwszy i nadusiwszy niemało grosza. Znany ze swego sknerstwa i szachrajstwa, niełatwo dawał się wyprowadzić w pole; a tu właśnie o coś podobnego szło Bartkowi. Zbliżając się do wrot, zwolnił kroku, chcąc widać koniecznie na drodze gdzie spotkać się z nowym dziedzicem. Tak też się dobrze wyrachował, czy los mu posłużył, że właśnie nowy obywatel wychodził w białym kitlu w pole, gdy Bartek niby już pomijał obojętnie zabudowania jego.
— A! niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! Ot to kopę lat wielmożnego pana nie widziałem.
Wielmożny pan bardzo już połechtał dumę szlachetki.
— Na wieki wieków! To waćpan panie Bartłomieju, rzekł stary wypłacając się tąż samą monetą. A jak mi się tam miewacie?
„Źle! pomyślał Bartek: za wielmożnego płaci gotówką waćpanem, nie chce zostać w długu, podobno nie nie wskóram.” — At, zwyczajnie, dodał głośno: mam
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/45
Ta strona została skorygowana.
37
SFINKS.