tego dnia wrócił do chałupy i śmiało już wdał się w wyprowadzanie komina. A chociaż mur jego inwencyi nie bardzo był gładki, choć komin nie trafił w zostawiony naumyślnie otwór na środku dachu chałupy, przecięż jakoś to się zrobiło. Z piecem było mnóztwo trudności, ale nałamawszy rąk, głowy i cegły, dał i temu jako tako rady.
Stanęła tedy owa chałupa, ale drzwi jeszcze, okien i stołów brakło. Główne wejście zaparłszy tymczasowo zbitemi z kilku opółków wrotkami na drewnianych biegunach, Bartek puścił się na wędrówkę raz jeszcze, i to nie ostatni.
„Najpotrzebniejsza mi teraz, mówił do siebie w drodze, przyjaźń jakiego stolarza. Poczciwi to ludzie w ogólności ci stolarze! Naród cnot pełen i uczuć najmoralniejszych, nie tak jak mularze, którzy z Żydami jedzą i za pan brat przestają z nimi. Prawda, że stolarze napijać się czasami lubią, ale któż bez słabości? Mularze, teraz zwłaszcza, gdym już piec postawił, wydają mi się dziwnie barbarzyńskim ludem.”
Przebiegł myślą wszystkich w miasteczku majstrów stolarzy, ale na żadnego z nich pono wiele rachować nie mógł, bo frasobliwie głową kiwał. Wszystkie interesa z mieszczany najłatwiéj się w szynkach zawiązują i kończą. Bartek więc zasiadł pod wiechą, czekając co mu los nadarzy. Wierzył on bardzo w trafy, w szczęśliwy los, ale przez nabożeństwo nazywał Opatrznością fatalność, któréj ponęty go łudziły.
Nieraz tak sobie samym kłamiemy. Szczęście tak dobrze Bartkowi dopisywało, że się go i nadal spodziewał.
Pod wieczór nadeszła z flaszką wódki, córka majstra cechowego Łukasza, Justysia, którą Bartek znał
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/53
Ta strona została skorygowana.
45
SFINKS.