Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

61
SFINKS.

— Niby nie wiesz! o! franta kawałek! Różowa sukienka, nieszpetna panienka! dodał Burda rad wielce z rymu i konceptu, przymrużając jedno oko.
— Królewski kąsek!
Tomasz wąsa przymusnął.
— Prawda! rzekł. Ot wiesz co? dodał żywo, jakby myśl chwytając: masz chatę, masz ochotę, jak widzę, — ja ci będę swatem, żeń się i kwita.
Bartek spojrzał wielkiemi oczyma na pana Tomasza, biorąc to za żart gospodarza, i ruszył ramionami, wracając do tarcia.
— Wysokie progi na moje nogi! rzekł wzdychając.
— Dalifur nie! sierota! moja siostra ją z łaski na opiekę wzięła. Nie bez tego, żeby też wydając ją za mąż, trochę grosiwa i coś na gospodarstwo nie dała. Ot gotowa dla waszeci żona, a cóż?
— Nadto coś na wielką panią wygląda.
— A! at! to tylko z daleka!
— Hę? A pan ją zna i z blizka? spytał złośliwie Bartek.
Pan Tomasz pokręcił go za ucho.
— Łotrze! zkąd ci ta domyślność?
— Służyłem we dworze pana starosty, to dosyć powiedzieć.
— Ale u mnie wcale co innego; u mnie tego nie ma.
— Och! och! mruknął Żmujdzin pochylony obiema rękami na kurancie. Znamy wielmożnego pana! Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi! Szlachta jadąc na odpust do Chorochorowa z córkami, objeżdża grunta zasiskie.
Pan Tomasz serdecznie śmiać się począł.
— O Frankę nie masz się co bać: to dla mnie zakazane. Faworyta mojéj siostry, od mała przy niéj dniem i nocą.
Bartek głęboko dumał.