nił, a ktoś mi dając posag żonie, chciał kupić moją hańbę...
— To cóż? z przymuszonym śmiechem zapytał pan Tomasz — to cóż?
— Nie dałbym się.
— Któż ci to naplótł banialuk?
— Tak to, samo przyleciało.
— Zkąd? Nie zkąd, tylko z głupich ludzkich języków?
— O! z wiatrem, wielmożny panie!
— Niechże sobie i pójdzie z wiatrem. Waść licho wie co i dla czego wymyślasz. Chcę wyposażyć Frankę, przez wzgląd na Weronikę. Nie mam do niéj żadnéj pretensyi.
Dość naturalnie mówiąc to, ruszył ramionami; ale pomieszany wzrok nie uszedł baczności Żmujdzina.
— Żadnéj pretensyi? spytał głupkowato Bartek, udając łatwowiernego.
— Dajże mi pokój! pogardliwą robiąc minę, rzekł Burda. Taż się to dziecko wychowało u mnie, ani mi się taką piękną wydaje jak wam, bo rosło to ze smarkacza pod memi oczyma.
— No, kiedy tak, to prosiłbym pana... schylając się do kolan Burdy zawołał Bartek: — prosiłbym pana o Frankę i o poparcie życzenia mojego u wielmożnéj panny. Niech ją państwo wydadzą za mnie. Mam grunt własny, dworek (nigdy Bartek chatą nie nazywał tego, co istotnie nią było), mam i sposób do życia.
Radość źle utajona błysnęła w oku pana Tomasza, który natychmiast poszedł do siostry. Bartek porzucił robotę i wymknął się ku garderobie, dając z za bzu znaki France.
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/71
Ta strona została skorygowana.
65
SFINKS.