Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/75

Ta strona została skorygowana.

67
SFINKS.

niepostrzeżony, niespokojny czuwał pod oknami narzeczonéj.
Nareszcie do ostatniéj niecierpliwości przywiedziony, jednego dnia pan Tomasz, srogie sobie czyniąc wyrzuty, postanowił wcale nie w porze, po ciemku, wkraść się do pokoju siostry, dokąd od niejakiego czasu przeniosła się była Franka, mimo uwag panny Weroniki. Nie wiadomo dla czego stara panna nigdy na klucz drzwi swoich w nocy zamykać nie dozwalała. Sama sypiała w rodzaju alkowy ciemnéj, do któréj prowadziły drzwi osobne. Brat troskliwy o wygody siostry, niedawno jéj w ten sposób urządzić kazał oddzielną sypialnię. Służąca, którą teraz zastępowała Franka, sypiała w przedpokoju na wielkim kufrze, a raczéj gdańskiéj skrzyni, na któréj uściełano sienniczek i ubogą pościółkę przenośną.
Gdy wszyscy we dworze już się byli pokładli, skrzypły drzwi, ale razem dał się słyszeć przeraźliwy krzyk Franki:
— Złodziéj! złodziéj!
Głos ten przenikliwy, donośny, rozszedł się po całym domu. Panna Weronika zaszyła się w pościel, lękając nadzwyczajnie złodziei i rozbójników. W téjże chwili prawie kilku ludzi ze światłem zjawiło się u okien i we drzwiach. Bartek w ubraniu podróżném wpadł z lichtarzem do izby.
— A! to pan! zawołała ze wzgardą Franka.
— A! to wielmożny pan! powtórzył, kłaniając się nizko, Żmujdzin. Gdyby panna Franciszka wiedziała o tém, nie krzyczałaby tak głośno.
To mówiąc, uśmiechnął się, ale na żółto.
Pan Tomasz w niepojętym kłopocie zaszył się w kątek, i mrugał, kiwał, aby go nie wydawano. Wstyd