Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.X.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

73
SFINKS.

— Nie, ludzie na wczorajszych przenosinach... Zapomnieć o hulance, gorzałeczce i włóczęgach.
— Za pozwoleniem! rzekł Bartek, któremu się w oczach ćmiło, bo swobodę i włóczęgę nadewszystko cenił. Ja sfiksuję z waćpanią. A co to ma znaczyć?
— Ma znaczyć, że waćpan ze mną żartów nie myśl stroić. Sam nie masz rozumu, to będziesz mnie słuchał.
— Ja nie mam już i rozumu! nie mam rozumu! nie mam rozumu! A! a!...
Żmujdzin schwycił się za głowę i wyskoczył z izby.
— Jezu! Jezu! co ja zrobiłem! co ja najlepszego zrobiłem! Otom wlazł! A co to będzie za rok, za dwa, kiedy dziś takie licho?... Oj źle! trzeba radzić.
Chciał zaraz ujść z domu dla szukania rady po świecie, ale świeża, młoda twarzyczka żony ułatwiła zgodę i uległość do czasu. Choć Bartek skrobał się w głowę często i chodził dumać pod płoty kamienne, kluczy od kuferka, o które się starał, przypochlebiał, których szpiegował, macał po kątach, szukał po nocach, żadnym sposobem dostać nie mógł.
— Wyszedłem na dudka! rzekł jednego ranka po miesiącu pożycia, i drapnął rano do OO. Kapucynów do O. gwardyana na poradę.
— Czy znowu po wapno? spytał starzec śmiejąc się: czy po należne ogórki?
— Aj! aj! gorzéj, ojcze wielebny: poradę, poradę, bom wlazł w biedę po uszy.
— No, cóż się stało? Piec się obalił?
— Żebyż piec się był obalił!... Ale, ojcze dobrodzieju... wilczysko się ożeniło, uszy opuściło.