Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

97
SFINKS.

poznania kraju, w którym się urodził, przybył tutaj na czas. Żyć wszakże nie może, codzień oburza się na nieszczęsny stan swych biednych współbraci, i powiada, że choć podle zrobi, uciecze jednak z placu, bo mu serce pęka na widok ich skalania i moralnéj nędzy.
Byli już u drzwi mizernego piętrowego domu żydowskiego, tak brudnego, tak straszliwie niedostępnego, że przez rynsztoki skakać na podwórze, a po kupach błota nalepłych na wschodach, wspinać się było potrzeba na górę.
Ledwie omackiem, choć we dnie, dobili się do drzwi pół szklanych, które im odarty Żydek otworzył; potém przechodzili szybko okropnie zatęchłe izby, gdzie całe familie spychały się na kilku łokciach kwadratowych, ucząc się, swarząc, licząc, handlując, kochając i gospodarując w ciasnocie i zaduchu nieznośnym. Przez niecki z łokszynem, przez cebry pomyi, ocierając się o kotary odarte i mnóztwo stojących i wiszących kołysek, przecisnęli się nareszcie do wnijścia zamkniętego szczelnie pokoiku, który im otwarty został przez samego gospodarza.
Był to młody człowiek małego wzrostu, delikatny, chudy, i jak prawie wszyscy potomkowie umarłych ludów, co dożywają wiekuistego bytu na pielgrzymce w obcéj ziemi, biały jak kobieta, z płcią przezroczystą tak, że przez nią sine się żyłki przeświecały. Typ jego twarzy był wschodni. Ogromne ożywione oczy czarne, głęboko oprawne, otaczały brwi ślicznego rysu; usta miał smutne, ale rumiane, maleńką bródkę i wąsy ciemne, włos kruczy w siny wpadający prawie, a czoło wyniosłe i gładkie.