Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

109
SFINKS.

Jan bladł od wzruszenia, całował ją z uśmiechem milczącym, nie chciał odbierać złudzeń nadziei, które i tak prędko miała biedna utracić.
Jagusia dziwiąc się częstym wycieczkom, odwiedzinom, upokarzającym stacyom w przedpokojach męża, o których głucho słyszała, niepokoiła się niemi, a pojąć nie mogła coby znaczyły. Ile razy smutny, zawiedziony powracał Jan, starała się go wybadać napróżno, z odwagą młodości, która i zawiedzionym nawet, zrozpaczonym na chwilę wlewa nadzieję.
Z obrazów przywiezionych nic sprzedać się nie dawało. Jan zniżył ich ceny. Żarski pozakupował mniejsze kopie, ale ich ceną długo żyć nie było można. Robota u Kapucynów, o któréj wcześnie wiedzieli Mruczkiewicz i Perli, zakryta była dla Jana, przypadkiem czy umyślnie. Gwardyan bernardyński, mając go z miny czy ze sławy za człowieka dostatniego i niepotrzebującego zajęcia, ani mu nawet śmiał mówić o tém. Inni zapraszali go, zmuszali do trwonienia czasu na odwiedziny i czcze pogadanki; ale szczerze zająć się nim nie myśleli. Prawda, że Jan dumny trochę, nie wspominał jak inni ciągle o sobie, o żonie, o swoich potrzebach, ubóztwie; nie wyciągał ręki co chwila jak żebrak w rogu ulicy. Mamonicz, który się lękał tém szczerzéj, że nie widział skutku zabiegów, przyszedł jednego rana z zamiarem pomyślanym przez się, dawania lekcyj rysunków.
— Kilku uczniów znaleźć możemy, a i tém gardzić nie potrzeba. Gdyby ci codzienne wydatki zapłacili, byłbym spokojniejszy.
— Ale, spytał go Jan, wieszże ty co to jest lekcya? To powolne szczepienie zasad, które do nich zwraca człowieka i obala znowu na ziemię wprzód uwol-