Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

119
SFINKS.

rozświecił ciemności, gdyby religijne natchnienie artyście wskazało wyższą missyę a uświęciło cierpienie? Gdyby boleść umiał ofiarować Bogu i znosić z dumą szlachetną, z pogodą męczeństwa na czole? Gdyby aureola chrześciańska otaczała skroń zżółkłą i pomarszczoną? Ale nie. Jan od pobytu we Włoszech nie miał wiary w sercu i zapomniał modlić się, ufać Opatrzności, odzywać się do Boga. Rachował tylko na siebie! Biedny, stokroć biedny! bo w upadku pociechy żadnéj, osłody znikąd i tylko głuche, zabójcze milczenie nicości otaczało go dokoła.
Dziwił się brakowi natchnienia i rozpaczy, ostudzodzonéj wyobraźni, wygasłemu uczuciu, a nie widział, że z wygaśnięciem wiary, wszystko, co z nią ma związek, co z niéj pochodzi, z nią się łączy — ginąć musi.
Płakali z Jagusią wieczorami u komina, bo ona tém przeczuciem właściwém kobiecie, a wzmagającém się jeszcze w stanie choroby, widziała już wszystko jak na dłoni, ceniąc Jana jak był wart, choć pokonanego od okoliczności i zwalczonego losem. Dziwiła się tylko, czemu pociechy nie szukał w modlitwie? czemu nigdy nie wspomniał serdecznie o Bogu? Spytany artysta uśmiechał się boleśnie i milczał.
— Nie, nie! mówiła Jagusia: nie chcę mieć syna malarzem.
— Niech lepiéj rzemieślnikiem będzie, po cichu dorzucił mąż. Rzemiosło da mu wszędzie chleb, sztuka tylko w uprzywilejowanych czasach i krajach; a spokojny kawałek chleba, czyste sumienie, domowe pożycie niczém niezachmurzone, nie sąż to skarby droższe nad wszystko?