Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

125
SFINKS.

tém wynieść się ztąd i szukać gdzieindziéj losu. Ja także wytnę kij na Zakręcie, i miasto moich sławnych pradziadów opuszczę bez żalu, ubogi. Pójdę wam służyć i pomagać.
Rzucili się sobie w objęcia ze łzami.
— A! kto może tak zapłakać jak my w téj chwili, nie nazywa się jeszcze nieszczęśliwym! zawołał Tytus. Tylko odważnie! Czytałeś Vasarego, pamiętasz losy malarzy, twoich braci, w lepszéj ojczyźnie, we Włoszech. Oddaj obrazy Żarskiemu za co je przyjąć zechce. Wielka to zapewne ofiara, bo nie chodzi o cenę, ale o to, żeś inną do swéj pracy, wyższą przywiązywał wartość; przecięż — cóż to w porównaniu innych nędz ludzkich! Jagusia będzie spokojna. Ubóztwo jak śmierć, straszne tylko tym, co sobie oboje dziwnie wystawiają z daleka. Chleb, powietrze, spokojne sumienie; a gdy jeszcze Bóg da serce jedno, da dwa serca towarzysze! ach! czyż nie dosyć!
Właśnie domawiali tych słów, zbliżając się ku domowi, gdy mimo przechodzący, a może szpiegujący ich Żarski, który od rana o liście wiedział, przydybał ich niby wybrany na przechadzkę.
— A panowie to dokąd? spytał z uśmieszkiem.
— Wracamy do domu.
— Jutro tedy, rzekł stary: jutro panie Janie.
— Dziś jeśli chcecie, odparł Jan, który nie wiedział co mówił, i raz wyrzekłszy się swych marzeń, śpieszył pozbyć się obrazów, które mu tylko jego zawody przypominały.
— O! dziś? po cóż się śpieszyć?
— Dziś, jutro, bierz i nabywaj resztę, bo ja się ztąd wynoszę, mówił Jan.
— Jak to! z żoną na zlężeniu?