i zamykając drzwi wszystkie. Gospodarz Niemiec i Żyd rwali sobie włosy z głowy i przeklinali, co niewiele pomagało. Tytus wskoczywszy na niższą belkę, z téj wspiął się na wyższą; rozżarty także, nie przestawał lwa drażnić prętem. A lew choć długiém zamknięciem odrętwiały, znużony, dobywał się, podskakując ku niemu zajadle. Za trzecim razem uchwycił łapą Mamonicza tak silnie, że go o mało nie strącił. Zachwiał się na chwilę na belce, która mu za schronienie służyła. Przestał więc go drażnić, czując jak ciepła krew lała mu się z podrapanéj ręki; ale oka nie spuszczał ze lwa, aby zapamiętać wszystkie jego ruchy, fizyognomię, wspaniałe i muskularne kształty.
Pierwszy to lew żywy trafił mu się w życiu. Nasycał się nim, jak nigdy może kochanek widokiem upragnionym swéj ulubionéj, co ją marzył młodość całą, jak nigdy skąpiec widokiem stosów złota. Rana go nie bolała, nie czuł skaleczenia: cały był w oczach, cały w artystycznym zapale. Tak pewnie wyglądał Vernet przywiązany do masztu w czasie wspaniałéj burzy.
Tymczasem okropny rozruch powstawał w karczmie, w mieście. Mówiono już, że lew wyrwał się z klatki i przebiegał ulice, zamykano domy, uciekano na piętra, a okna pełne głów były.
— Narobiłem biedy, potrzeba ją naprawić... rzekł wreszcie ochłonąwszy Tytus.
Po belce więc pośpieszył na strych, i wschodami do izby żydowskiéj doszedł. Ale tu gospodarz i właściciel lwów pochwycili go, witając krzykiem, obelgami, narzekaniem, biciem. Niemiec się wściekał.
— Cichoż do stu szatanów! zakrzyczał Mamonicz —
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/144
Ta strona została skorygowana.
136
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.