Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

143
SFINKS.

— Dają mi tedy za robotę złotych 3,500; tak, trzy! A czy uwierzysz panie, że ten infamis Mruczkiewicz pod pozorem, że mi nastręczył (jako też), choć palcem nie kiwnie, bierze mi z tego pięćset złotych, które sobie w kontrakcie zawarował pod pretekstem współuczestnictwa. Hultaj! infamis powiadam. Ale niedoczekanie jego, odemszczę! Tandem, zostaje nam z tego 3,000. Daję utrzymanie, stół, chłopców, rusztowanie, farby, wszystko, z warunkiem, aby ultramaryny nie używać do draperyi w olejnych obrazach, a obchodzić się pospolitszą, antwerpską. Otoż zostaje 3,000. No, samże powiedz, co ja mam wziąć, bo ja będę naczelnikiem, będę głową, a ty ręką moją.
Jan się gorzko uśmiechnął.
— Głowie dwa tysiące, a ręce...
— Mój panie Stanisławie! rzekł Jan: czyż cię sumienie nie rusza? Wszak nic robić nie możesz, bo na murze nie umiesz; wielkich figur nie narysujesz nawet.
Jak piorunem rażony odskoczył Perli.
— Kto to panu mówił? To ta bestya Rozyna, którąm widział szepczącą coś pod wschodami, albo niegodny Mruczkiewicz. Ale to są o pomstę wołające potwarze! to są kalumnie, to są (jako też) niegodziwości!
— Nikt mi nie mówił, ani Rozyna, ani Mruczkiewiez; dość jest widzieć twoje obrazy.
Perli zaciął sine usta, i biorąc za rękę Jana:
— Ale ty tego nie gadasz? spytał.
— Ja? czyż kiedy mówię o tobie!
— A gdy robić będziesz za mnie...
— Skoro się zgodzimy, nikt w świecie wiedzieć nie może, żem tam malował; nie znają mnie. Księża mogą mnie nie widzieć, zamknę się.