Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

147
SFINKS.

— O! nie trwóżże się! O kilkanaście mil ztąd maluję kapucyński kościółek. Będę śpieszył, będę śpieszył, jak cię kocham. Zostawiam cię pod opieką poczciwego Mamonicza, a te pięćset złotych przy twojéj oszczędności wystarczą ci na jakiś czas. Ja nic nie biorę, pójdę pieszo.
— Ty! pieszo! Boże!
— O! bo nie wiesz — zawołał żywo — ile jest przyjemności w pieszéj podróży. Wolę tak. Nie męczę się, bawię owszem, rysuję, tysiącem nasycam się widoków. Podskoczę, staję i rządzę sobą jak chcę.
Jagusia już usiadła zamyślona, odpychając ręką pieniądze.
— A! potrzeba tego! odezwała się. Ale Bóg widzi jak mnie to wiele kosztuje.
— Inaczéj nie mielibyśmy roboty, bo drugiéj nie znajdę.
— Kiedyż się wybierasz? spytała na pozór obojętnie.
— Jutro, pojutrze najdaléj. Pójdę tylko do znajomych, do Mamonicza, aby ciebie im polecić. Tytus już zdrów zupełnie na rękę, jemu cię śmiało oddam, to jedyny prawdziwy przyjaciel.
Jagusia wstała, poprawiła coś niby koło kołyski i odeszła ukryć łzy swoje, które się cisnęły do oczu. Udawała, że się zajęła wyprawą Jana, a szła płakać niewidziana. Kilka razy uśmiechnęła się boleśnie, zagadała żywo i znowu składała rzeczy. Wielkie łzy jak krople deszczu przed burzą, padały jéj na ręce, na trzymaną bieliznę, na twarz śpiącego dziecka.
Jan zadumany i pogrążony w swém upokorzeniu, nic nie widział.
Siedli potém na cichą rozmowę u kołyski Jasia,