mą pokrytych, a myśl ci przyjdzie tęskna: ile tu przeszło pokoleń ludzkich? ile zabytych wypadków? ile zapomnianych cnot i daremnych heroizmów? Kto wskrzesi starożytność? Kto? teraźniejszość może. Siostry to rodzone: jedna krew, jedno życie, jedne obu twarze, bledsza tylko tamta, kraśniejsza druga. Na grobie pierwszéj ona wyrasta, na jedną formę kształtuje się żywot nieustanny, bo śmierć w materyi jest żywota nasieniem.
Oto jesienne słońce zachodzi jaskrawo za góry; podnoszą się z kominów dymy szare; wierzchołki wieżyc na siném niebie malują się, błyszczące jakby nieziemskiém światłem; ściany podniosłych domów lśnią śnieżną białością; daléj we mrokach niższe chaty, zapadlejsze dachy pokornych lepianek; tylko gdzie niegdzie od szyby odbity iskrzy się blask zachodu. Góry sinieją w dali, a obłoki ubrane jak dziewczęta na niedzielę, pokładły na się wszystkie barwy tęczowe.
O! Pan Bóg tylko tak malować umie jak czasem ukazuje się niebo, ale nie malarze, człowiek nigdy! Wszystkie tam barwy idealnie zlane, idealnego natężenia i siły, harmonijnie pożenione, zdają się temi odbłyski jakąś wielką, niewyraźnie nam się czytać dającą myśl odbijać.
Kto nie czytał nigdy zachodu i wschodu słońca, kto w nich długo nie zatapiał wzroku, niech mi nie mówi, że poeta.
Ale otoż nagle ciemnieją kolory tak przed chwilą świetne; szafir tylko i purpura pozostają jeszcze; nareszcie gaśnie rumianość chmur i zastępuje ją sina, jednostajna szata. Oko opada na ziemię smutno: skończyła się uroczystość w obłokach, szary powszedni dzień po niéj.
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/160
Ta strona została skorygowana.
152
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.