Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

163
SFINKS.

Malarz pobiegł ku niemu.
— Daruj — rzekł — ciekawości!
— Czy się to godziło! czy się godziło! mruczał zakonnik.
— Przebacz mi, a zarazem rozwiąż zagadkę, którą twoja praca jest dla mnie. Kto ci dał wyraz? kto daje duszę twoim postaciom? kto to niewyuczone i nienaśladowane życie, które tchnie z nich i zachwyca? Kto cię nauczył?
— Modlitwa, odpowiedział po cichu braciszek.
— A! jesteś wielkim malarzem! jesteś wielkim malarzem! a moje roboty przy twoich, zimne posagi przy żywych ludziach!
— O! kochany panie! jam nieuk, nie zawstydzaj mnie.
— Ty! jabym się winien uczyć u ciebie. Nie pojmuję, czemu nie malowałeś całego kościoła!
— Jestem tu na krótko, a przytém czyżbym potrafił? zawstydzony i jak dziecię spuszczając ciągłe oczy odzywał się zakonnik.
Cżybyś potrafił! rzekł Jan z zapałem: o! gorętsze życie lałoby się z tych figur, które teraz zimne i sztywne stoją, jakby czekały, czy kto im nie da duszy!
I usiadł na blizkiéj ławce, pochylił głowę, milczał.
Brat Franciszek wziął go za rękę, ściskając ją z politowaniem.
— Bracie — rzekł — bo możemy się tak nazywać... chory jesteś na duszy, ciężko chory. Spokój cię odbiegł, wiarę straciłeś i świat ci czarno się pokrył. Módl się! módl się! módl się! to jedyna rada. Spojrz w niebo, gdzie mamy ojca, na ziemię, gdzie masz bra-