cię, jedź, dam ci najlepszego jakiego mam konia, ale godziłoż się chcieć mi za niego płacić?
Wyjął z szufladki zwitek pieniędzy, wcisnął go do ręki osłupiałemu i rzekł:
— To na drogę. I to na drogę! dodał błogosławiąc go wzruszony.
Jan wyrywał się do drzwi, poleciał do stajni, pochwycił za uzdę konia na wpół osiodłanego, i siedział już na nim bez płaszcza i czapki, gdy brat Franciszek nadbiegł, rzucając mu na ramiona nakrycie, aby pochwycić dłoń jego jeszcze i cicho powiedzieć:
— Janie, módl się!
Wszyscy zakonnicy wyszli spojrzeć na odjeżdżającego, modląc się w duchu za niego. On nie widział nikogo, nie słyszał nic, spiął konia, poleciał.
Na ostatniéj mili zhasany koń, bo mu nie dał tchnąć prawie, począł widocznie ustawać, potrzeba było zatrzymać się, a Jan porachował, choć niebardzo był przytomny, że na wypoczętym prędzéj się dostanie niż pieszo, rzuciwszy go na drodze.
Ktoby go ujrzał naówczas, z trudnościąby poznał; blady, wynędzniały, zgarbiony, we dwa dni postarzał o lat dziesięć. Twarz jego wyrażała tę niespokojną srogość, którą daje wielka boleść w pierwszéj chwili, gdy człowiek nie znając się sam jeszcze, nie wie jak się niedola szeroko rozleje.
Zaledwie dawszy wytchnąć koniowi, przebiegł ostatnią milę w pół godziny; minąwszy ulice miasta, wpadł przed dom, na którego okna rzucił najprzód wzrokiem lękliwym. Były ciemne.
Rzucił konia w dziedzińcu, wbiegł na wschody: cisza głęboka, cisza niezrozumiała panowała wszędzie.
Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/177
Ta strona została skorygowana.
169
SFINKS.