Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

181
SFINKS.

Po kilku dniach, Tytus, zdrowszy znacznie i na chwilę nieodstępujący Jana, zapytał go:
— Czemu się nie weźmiesz do pracy? Praca czas zabija i boleści.
— Nie chcę! nie chcę! Modlę się, to mi wystarcza... a umiem się modlić! teraz, po czasie!
I wpadł w odrętwienie, w którém spędzał dni całe, siedząc na jedném miejscu nieruchomy, nieprzytomny, zatopiony w sobie.
Czas upływał, a nic się nie zmieniało. Jan tylko niekiedy wychodził do kościoła lub na mogiłki. Do pracy nie mógł go niczém Tytus zachęcić.
Nagle jednego poranku wstał z pościeli, ubrał się żywo, zaczął zwijać tłomoczek i wyraźnie wybierać się w drogę.
— A to co? zapytał Mamonicz.
— Idę, rzekł Jan.
— Dokąd?
— Do domu, do matki. Świat mi zbrzydł; tyś na nim jeden wyjątkiem. Nie pojmuję sztuki zmieszanéj z takiém życiem jak nasze. Zkąd natchnienie? Nie! nie! sztuka w religii powinna czerpać swe życie. Idę, zamknę się w klasztorze na resztę dni, i modląc się, płacząc, pracować będę. Czuje dusza moja, że tam tylko jeszcze szczęśliwym być mogę.
Napróżno Mamonicz chciał go od téj myśli odwieść, uważając ją za chwilowy i mogący się wprędce rozwiać pomysł, ofiarując mu się towarzyszyć gdzieby poszedł.
— Gdzież iść? mówił Jan. Światam waszego już nieciekawy; najlepsze i najgorsze z niego poznałem, doznałem. Reszta byłaby tylko próżném powtórzeniem znanego. Batrani mówił zawsze, że artysta nie znaj-