Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/197

Ta strona została skorygowana.

189
SFINKS.

dach, których źródeł nie domyślano się nawet, nigdy nie stęknął, nigdy nie leciał przeciw robocie, coby mu się nie uśmiechała jaką myślą upodobana, celem swym lub znaczeniem duchowném. Mruczkiewicz, Perli i tym podobni artyści łamali głowę, przemyślając z czego on żyje; robiono przypuszczenia najdziksze, a nikt na prawdę nie wpadł.
Fałsz często ma minę prawdziwszą od saméj prawdy.
Mamonicz wesoło popijając mleko i pożywając bułkę lub chleb czarny, zamknięty w swojéj izdebce, strugał lipowe figurki, wylewał z gipsu popiersia, które ubogie chłopaki roznosiły po mieście a czasem i daléj po kraju. W ostatku dłótował srebrne wyroby, dawał rysunki rzemieślnikom, i tak zapracowywał mozolnie, ale wesoło, na ubogie utrzymanie swoje. Kiedy miał czém opłacić mieszkanie, chleb, mleko, dość mu było. Szedł na przechadzkę nasycać się przyrodzeniem, dumał przebiegając ulice miasta, a czasem zaryglowawszy się lepił z gliny statuetkę, którą potém stawił gdzie w kącie izdebki.
Nie stronił wcale od towarzystw, wiedząc, że człowiek w najnudniejszém z nich jeszcze coś skorzystać może: psycholog jaki rys duszy, malarz fizyognomię jaką cielesną, snycerz linię wdzięczną lub ruch szczęśliwy. Szyderski, ale nie złośliwy Mamonicz, można rzec śmiał się z serca. Dowcip jego nie był zimnym francuzkim sztylecikiem, co w pija ci się w serce, ale wesołym polskim szmigusem. Serce jego nie było zimne, nieczułe tak, żeby ani razu w życiu nie zadrżał, patrząc w oczy kobiecie! ale powiedziawszy sobie, że artysta ubogi żenić się nie powinien, unikał pięknych oczu, opowiadając zawsze legendę o Świętym Marty-