Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

207
ONGI.

mizerota, któremu los i praca własna nad wszelką zasługę poszczęściły, com się w pocie czoła a za wyraźną opieką bożą dorwał kawałeczka chleba — mam go do sytu i niczego już nie pragnę, byle tam to chudopacholstwo moje zachować w całości, a przekazać na dobre uczynki, kościołki ubogie, szpitaliki, mszyczki, i w ręce poczciwych...
— A no dość, dość, przerwał ks. Ziemiec: to była dykteryjka, aby gadać. Rozdawaj waść karty, a daj mi za to pamfila z ręki, tuza i króla... i już tam o tych poczciwych Spytkach nie mówmy.
Zawiódł się tedy i tu pan Repeszko, ale za wygraną nie dał.
Wkrótce po przybyciu swém w Lubelskie był on, jak wspomnieliśmy, w Mielsztyńcach, ale odwiedziny te wcale go nie zaspokoiły. Pojechał potém raz drugi, zdawało mu się, że został przyjęty zimniéj jeszcze. Nie zraził się tém, ale czuł, że mu nie wypada tam wciskać się znowu bez powodu; szło tedy o znalezienie takiego, aby się wyszukanym nie zdawał.
Było to jakoś na wiosnę; zatykano łąki. Repeszko, który sam wszędzie być musiał, a majątku jeszcze nie znał tak bardzo drobnostkowo poszedł na granicę od Mielsztyniec, dla dopilnowania sprawy.
Na miejscu znalazł kilku ludzi swoich i mielsztynieckich; nie kłócili się oni, ale żwawo, spierali. Pomiędzy dwoma wzgórkami obrosłemi lasem dębowym, ciągnęła się piękna łączka, a środkiem jéj biegł sobie już uspokojony po wiosennych powodziach strumyczek. Był to zwykły ruczajek, ledwie widoczny wśród bujnych traw i kwiatów, przekradający się za swemi interesami do rzeki, tak, że go tam ledwie dostrzedz było można. Nikomu nie wadził ani pomagał; czasem