Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/219

Ta strona została skorygowana.

211
ONGI.

zielone gąszcze służyły za tło wspaniałemu gmachowi, który był utrzymany czysto, starannie, ale w niczém nietknięty na nowy sposób. Owszem, zdawało się, jakby pilnie czuwano nad tém, żeby się z niego cecha starożytna nie starła.
Nad prawém skrzydłem małoznaczna wieżyczka z sygnaturką oznajmowała kaplicę. Innych budowli nie było w dziedzińcu, kryły się one snadź niżéj po za fossami, a sam zamek mieścił w sobie wszystko, co do życia państwa mogło być potrzebne. Wszakże życie to kryło się w niém tak, iż w podwórcu pusto zupełnie było, i pan Repeszko gdy stanął przez respekt u bramy i wysiadł z dryndulki, zostawiając ją tutaj, nie dostrzegł żywéj duszy, któraby mu peregrynacyę ułatwiła.
Ale że tu już był i trochę wiedział kędy się wchodziło i wychodziło, skierował się ku głównemu wnijściu. Tu na przestrzał przez sklepienie widać było starożytny ogród szpalerowy, z gankiem nań wychodzącym i piękną balustradą, a po za nią ogromne lipy, jodły i graby. Sień wyłożona kamiennemi płytami, miała po obu stronach kamienne wschody na górę. I tu jeszcze nie było nikogo. Na ścianach dawno snadź malowane i wyblakłe, zieleniały niby krajobrazy, zamki, góry i lasy, ale pośród nich symboliczne postaci migały i na wstęgach mnóztwo łacińskich napisów.
Wielki zegar pilnował wnijścia. Drzwi wszystkie malowane były na biało, ze złotemi pasy, gzemsami i sznurkami. Jak w zaklętém jakiém zamczysku, dotąd pan Repeszko nikogo jeszcze nie spotkał, a prócz świergotu ptactwa wśród drzew, żadnego nie usłyszał głosu. Za to ciekawemi oczyma mógł do sytu przyglądać się téj pięknéj i nader troskliwie utrzymywanéj