Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

215
ONGI.

ca we zbroi. Ten milczący szereg umarłych napełniał postrachem, jakby ze zwierciadeł migały istotnie widma i cienie upiorów jakichś, na sąd surowy wywołane. W pośrodku stojący stół, okryty ciemném suknem, na którem bielał dzwonek srebrny, nadawał sali pozór izby sądowéj. Chciał się przez ciekawość wstrzymać tu p. Repeszko, ale droga wysłana dywanem przechodziła przez salę na wskroś i wiodła do innéj, świetlejszéj i nieco weselszéj.
Ta była długą niby zbrojownią, pełną misternie powiązanych i poukładanych orężów i zbroi, dziś już nieużywanych, które rozmaitością i bogactwem zastanawiały... Były tam niewidzianéj piękności puklerze i tarcze z godłami rodziny, kołczany szyte złotem, buńczuki, chorągwie, buzdygany, buławy, szable najrozmaitszych kształtów; lecz co najbardziéj zastanawiało, to cztery całkowite zbroje, szmelcowane, złocone, prawdziwe dzieła sztuki, wyobrażające jakby czterech rycerzy zamkniętych w hełmach, stojących po czterech rogach na straży... Każdy z nich trzymał w ręku kopię z proporczykiem, na którym szyte były herby, a ręką wspierał się na tarczy... Pan Repeszko z przerażeniem ujrzał, że u tych drzwi, do których się zbliżali, stojący rycerz miał przyłbicę podniesioną, a z niéj nie czarna głębia wyglądała, ale głowa trupia całkowita, szydersko śmiejąca się zębami białemi i jakby urągająca z życia... Na proporczyku jéj czarnym i białym stały wyszyte wyrazy:

Mors vita, i Vita mors.

Nie dał mu się i tu zatrzymać przewodnik, wiodący go z wolna, ale nieubłaganie daléj. Weszli do mniej-