Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/237

Ta strona została skorygowana.

229
ONGI.

kasztelanicem mogła być niebezpieczna, — zbytek łaski! Ale mnie pora do chaty.
— Czegoż ci tak pilno? Żony i dzieci nie masz, kuferek dobrze zamknięty... pogawędzimy. Winieneś mi odwiedziny, hę? Zapraszam cię do siebie na wieczerzę.
Repeszko się zląkł, ale pomyślał, że to żarty, bo wiadomo było, że biedny, zrujnowany kasztelanie nikogo nie zapraszał i nie przyjmował.
— To istotnie zbytek łaski, — rzekł — i... i... mógłbym zrobić ambaras.
— Żadnego! odparł Iwo. Ja nikogo takiego nie proszę, coby mi z sobą kłopot przyniósł. Chudopachołek teraz, nie mam czém przyjmować, ale waść nie jesteś wymagający... czém chata bogata. Musisz jechać! Konia mego poprowadzi człowiek luzem, a ja z waszecią na bryczkę. Mała milka drogi, na prawo w gąszcze. Za godzinę będziemy.
To mówiąc, świsnął kasztelanic, psy oddał słudze staremu, który nadbiegł kulejąc, a sam, nim Repeszko się zebrał na podziękowanie i wymówki, już siedział na bryczce i ręką wskazywał mu, aby się obok sadowił.
Z zawiniątkiem pod pachą, rad nierad p. Nikodem wdrapał się na brykę swoją, wzdychając. Przeczucia miał niepokojące, ale wymówić się sposobu nie było. Iwo popchnął woźnicę z kozła, odebrał mu lejce i batog, i zawołał na konie po swojemu.
— Ja cię powiozę, zobaczysz tatuniu! koni swoich nie poznasz, tak pójdą w moich rękach. Hej! ha!
W istocie, bryczka potoczyła się po wąwozistéj drodze i wybojach, tak, że Repeszko ledwie się w niéj mógł utrzymać, poleciwszy Bogu duszę...