Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/243

Ta strona została skorygowana.

235
ONGI.

Repeszko postępował posłuszny, pocisnął klamkę, i znaleźli się w salce obszernéj, krągłéj, jeszcze nieźle dochowanéj.
W jednym kącie, nogami do ogromnego marmurowego komina, który dwie męzkie karyatydy podtrzymywały, stało łoże kasztelanica, pokryte niedźwiedzią skórą. Na niém broń rozwieszona; w głowach duży obraz, gęstą, czarną krepą osłoniony cały, tak, że z za niéj ledwie się jakiéjś na nim białéj twarzy domyślać było można.. Zeschła gałąź cyprysu, opylona, siwa, zwieszona była nad tym tajemniczym wizerunkiem.
— Siadaj, mości sąsiedzie. Rzadko tu gość bywa Prawdę rzekłszy, nie pamiętam czym kogo prosił kiedy; więc i przyjęcie nie wykwintne... No, ale i waszmość też, jak wiem, niewymagający jesteś.
— Ale paradnie, paradnie, odrzekł, ocierając pot z czoła Repeszko: jak Boga kocham, to pałace.
— Gdy zjemy, to ci całe moje dziedzictwo sprezentuję, rzekł powoli Jaksa. Zobaczysz, jest to fundum wcale nieszpetne; możnaby coś zrobić z tego, będąc przy pieniądzach.
— „Po co on mi to chce pokazywać? pytał sam siebie gość — po co? W tém coś jest...”
Po chwilce Zacharyasz otworzył drzwi. Wyszli do pierwszéj izby, gdzie nakryto do stołu.
— Wódkę pijesz? spytał gospodarz.
Repeszko nie wiedział co odpowiedzieć.
— Bo wódkę mam prostą, śmierdzącą kotłówkę, na inną mnie nie stało; więc jeśli łaska...
— Ale niekoniecznie.
— Jedzenie będzie brzydkie, ale nie ma lepszego; wina ci za to dam, jakiego tu nikt nie ma. Ale wino to zawdzięczam przypadkowi. Lat temu kilka, mówił