Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/265

Ta strona została skorygowana.

257
ONGI.

do łona... chciała je kochać, rozwiązywały się usta, zabiło serce, ale lekarze nie dozwolili karmić jéj saméj, dziecię potém odesłano pod cieplejsze niebo, wydarto jéj tę pociechę.
Naówczas, choć po zbladłém licu widać było ślady niezmiernego cierpienia i walki, z ust jéj nie wyrwała się skarga, jęk ani prośba. Uległa, z nową namiętnością tylko rzucając się do łowów.
Dziecię ledwie raz w rok przywożono do Mielsztyniec. Były to dla niéj dni uroczyste, gorączkowego zajęcia; ale zarazem z obejścia się z synem znać było, że ten związek serdeczny, który życie powoli każdą chwilą razem przebytą utrwala, został zerwany między nią a tém dzieckiem. Z ciekawością wpatrywała się w nie, badała, a czuła mu się obcą. Niekiedy wybuch czułości ją zbliżał, a chłód dziecka oddalał... Syn wychowywany był starannie, ale z pewnemi szczególnemi ostrożnościami, które tylko przeszłość wytłómaczyć mogła. Obawiano się w nim egzaltacyi, zbytku roznamiętnienia; więc dążono ku temu, by za wczasu go rozczarować, ostudzić i trzymać w chłodzie. Może dla tego matce nawet zajmować się nim nie było wolno; bo mimo pracy jéj nad sobą, energiczny charakter malował się w niéj dobitnie. Matką więc była tylko z imienia, choć w czasie pobytu dziecka w Mielsztyńcach zbliżała się często ku Eugeniuszowi, jakby dobyć z niego chciała rzeczywiste przywiązanie dziecięcia...
Z planów zapewne głęboko obmyślanych wynikało, że chłopak chować się musiał między obcymi, z dala od wrażeń, jakie w domu rodzicielskim mógł odbierać, powierzony opiece najtroskliwiéj wyszukiwanych piastunów i nauczycieli. Strzeżono go od marzeń, wdra-