Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

265
ONGI.

Przeczuciem matki wiedziona, chcąc razem syna uwolnić z tego więzienia, a ojca z nauczycielem zbliżyć, pani Brygida skinęła na niego, aby z nią wyszedł, i wywiodła go z sobą do sąsiednich pokojów.
Eugenek widywał je co rok, ale zawsze dziwny zamek ów zaciekawiał go tysiącem rzeczy. I tym razem wybiegł, witając najprzód trupią głowę w rycerskim hełmie, z zuchowatością śmiałka, który się już nawet śmierci nie lęka, a potém ścigając milczącą matkę pytań tysiącem.
— A to ta babusia... panienka z czerwoną pręgą na szyi, któréj historyi nikt mi powiedzieć nie umiał czy nie chciał... ale ja się jéj muszę dowiedzieć! paplał żywo. Ja już mam lat szesnaście, nie jestem dzieckiem, jestem mężczyzną, powinienem znać historyę domu... A to ten stary, ogromny, straszny pradziad, którego nazywano miecznikiem, choć miecznikiem nie był.
Matka nic nie odpowiadała, on wciąż biegał, witał, zaglądał.
— To dziwna rzecz, mówił: od tylu lat zawsze tu wszystko na swojém miejscu. W pokoju ojca... w tych salach... nic nie drgnie, nic nie przybywa, nic nie starzeje. Ludzie ci sami... zdaje się, że wczoraj ztąd wyjechałem...
— Słuchaj Eugenek — usiadłszy w kątku sali okrągłéj i przyciągając go ku sobie, odezwała się Spytkowa: — tyś mnie zrozumieć powinien. Wyprowadziłam cię umyślnie, aby ci powiedzieć rzecz jedną... aby cię przestrzedz.
— Przestrzedz? dobrze... odparł chłopak... ja jestem posłuszny, gdy tylko mogę.
— Widzisz jak tu wszystko nieme, milczące, poważne dokoła ojca, który smutek jakiś dawny nosi