Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/349

Ta strona została skorygowana.

341
ONGI.

kie mu szczęśliwie prowadzona sprawa niechybnie dać musi, gdy drzwi się otworzyły nagle (ledwie czas miał trzos leżący na stole wsunąć pod poduszkę) i wszedł kasztelanic. Mimo że mu wiele teraz zawdzięczał, Repeszko zawsze się go obawiał, i każda jego bytność przejmowała go jakimś strachem. Tym razem jednak, spojrzawszy na twarz, znalazł Jaksę tak zmienionym, tak posępnie łagodnym, tak jakoś niegroźnym, że mu otucha wprędce do serca wróciła. Nic nie mówiąc, kasztelanic usiadł.
— Słuchaj-no, mospanie Repeszko, odezwał się: mam do ciebie interes... Przypominasz sobie zapewne, kiedy ci raz pierwszy ustępstwo moich pretensyj do Mielsztyniec przyniosłem, zapowiedziałem wyraźnie z góry, iż może przyjść chwila, gdy ci powiem: „Nie pójdziesz daléj — dosyć!” Otoź ta chwila przyszła... Dosyć.
— Jak to? zapytał przelękły Repeszko, — jaka chwila? co miało przyjść, najszanowniejszy mój dobroczyńco i łaskawco? Ty, którego nieocenioną przyjaźnią się zaszczycam... żarty chyba raczysz sobie czynić z pokornego sługi swego.
— Ja nigdy w życiu nie żartuję, odpowiedział spokojnie kasztelanic; szydzę czasem, to co innego.
— A czasem straszę — dodał wdzięcząc się, ale zbladły gospodarz.
— Mylisz się, przerwał znowu Jaksa: nie straszę nigdy, chociaż biję czasem.
— Ale to są... ot tak...
— Bynajmniéj, mówił Jaksa, bynajmniéj. Proces doszedł do tego kresu, który ja mu w myśli naznaczyłem, i mówię: dosyć.
— Nie tak to łatwo zrobić, jak powiedzieć, prze-