Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

53
SFINKS.

Płyną wieki. Po raz czwarty ci ludzie schodzą się jeszcze po dziwnych wędrówkach: to Abelard i Heloiza! któż nie wie ich historyi?
Bliżéj nas jeszcze; ale... przerwał doktor — historya to dziwaczna i dość jéj zapewne. Znam inną, historyę nienawiści i zemsty trwającéj lat tysiące. Dwóch ludzi spotyka się i zagryzają się na śmierć, odradzają i gryzą znowu, lat tysiące. Miłość i nienawiść równo wiodą do piekieł, to wiecie... tak! we wszystkiém miara.
Umilkł, pocierając czoło dłonią.
— Ileż razy — dorzucił — widziałem uśmiech, słyszałem pytanie, na które uśmiech i odpowiedź przychodziły w lat tysiące! Ileż razy ludzie, co się kochali raz dawniéj spotkawszy się w równym wieku, schodzili się późniéj, on zgrzybiały, ona dziewczynką niedorosłą! Mój klucz — rzekł jeszcze — tłómaczy wszystkie dziwne sympatye, antypatye, pociągi i wstręty, ową anamnezis Platona, przypomnienia niepojęte, wszystko. Gdyby wszystko wytłómaczyć się kiedy dało!
Jan i Tytus widząc, że Fantazus głęboko się zamyślił znowu, pożegnali w milczeniu Jagusię, która szanując zadumanie ojca, odprowadziła ich po cichu w koniec uliczki.
— Jutro zobaczymy się znowu? wszak prawda? spytała Jana.
— Jutro i — codzień, i zawsze! odpowiedział malarz.
Nazajutrz nie było doktora w domu, gdy Jan sam już nadszedł wedle obietnicy. Jagusia siedziała w swoim pokoiku nad robotą, oczy miała czerwone.
— Płakałaś? spytał jéj czule.
— Nie, nie! odpowiedziała, rzucając nań wejrzenie łagodne.