Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

61
SFINKS.

— Stałeś?
— Odpoczywałem.
— Chodźmy razem daléj. A więc i ty Tytusie oczarowany zostałeś jak wszyscy, co się do niéj choć na chwilę zbliżyli? To niepojęta! Cóż jest w tych oczach?
— Co w nich jest? co w nich jest? powtórzył snycerz z zapałem. O! obietnice, których nikt dotrzymać nie może na ziemi, wielkie niepojęte słowa, jak muzyka, którą czujesz wytłomaczyć, nie mogąc. Coś, jakiś język hieroglificzny, tajemny, wielki, uroczy, czarnoksięzki. O, te oczy, te oczy!
— Te oczy, wcale nie mówią co im przypisujesz, odparł Jan. Ja je znam, bom przecię mało nie umarł od nich.
— A ja małom żyć od nich nie zaczął, zawołał Tytus. Ale wczas wstrzymałem się w pędzie. A jednak, patrz, jak piętnastoletni chłopiec, ja — mąż — ty — doktor Fantazus, wleczemy się pod jéj okna, gdy ona na kimś nowym może próbuje siły swego wzroku, niepojętéj siły.
— Magnes nie jest absolutniejszy, rzekł Jan; ale uciekajmy od nich, uciekajmy! Ja teraz mówię jak ty dawniéj. Jutro Tytusie wesele, jutro wesele! Rano urządzam mieszkanie, wieczorem jedziemy na Antokol, ty, ja, ona, doktor, nikt więcéj. Potém spędzimy kilka godzin na rozmowie u mnie. Będziemy sami. O, co za wielka uroczystość! Biada temu szczęściu, co się potrzebuje chwalić przed ludźmi, aby się szczęściem poczuło. Z rana przyjdziesz mi pomódz w urządzaniu mieszkania, nie prawdaź?
— Dobrze, dobranoc.
— Nie wracaj tylko pod okna kasztelanowéj.