Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/83

Ta strona została skorygowana.

75
SFINKS.

— Tak, to sobie szturchanina! rzekł niby skromnie Mruczkiewicz. At! to dobre dla tych, których ja maluję; ale to portrety po pięć, po dziesięć dukatów, a waścine po sto, gadają.
— Ja nie maluję portretów.
— O! o! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi; a kasztelanowéj?
— Jeden i to nakazany, uproszony, rzekł Tytus.
— Ale wart moich dziesięciu!
— Nie widziałeś go pan.
— Ja to mówię o żywcu, o groszu.
— I to nie, przerwał Tytus: ludzie przesadzają. Sprzedane były dwa inne obrazy...
— Ale malujcie sobie, i owszem! i owszem! zawołał porywczo Mruczkiewicz. Nie odmawiam, nie przeszkadzam, nie zazdroszczę. Ja się z panami wielkimi nie zadaję. Wysokie progi na moje nogi... zwłaszcza, że tam czasem i nie drzwiami wynosić się potrzeba, gdy kto przyprze.
Była to bolesna przymówka do fałszywie wytłumaczonéj przygody Jana; mówiono bowiem powszechnie, że kasztelan zastawszy malarza z żoną, zmusił go do wyskoczenia przez okno. Tytus, któremu bardzo chodziło o to, aby od razu nie zraził się Jan, przerwał udając wesoły uśmiech:
— Cha! cha! na co te przymówki!
Jan zachmurzył się, milczał.
— Między kollegami to bez ceremonii, rzekł Mruczkiewicz. Ale czy to prawda?
— Cena portretu? podchwycił Tytus — o! przesadzona, przesadzona. A co się tycze innych okoliczności, tych wcale nie wiecie — domysły! domysły!