Waszych ócz jasnych nie miałem z zarania
Dzień cały... sercu za wiele czekania!“
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu oblekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:
„Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny.
Krew... o, mój Boże!... Ha, i Sztajn śmiertelny!...“
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie
I tak na dziewczę poglądał ponuro,
Czoło mu taką zasuło się chmurą,
Że się wyrazu tych ócz Basia złękła,
I, patrząc, ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył
Szepcąc: „A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! Ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć.
Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę...
O, Basiu — jęknął, poglądając łzawo —
Ty nie wiesz, dziewczę, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz, jakich okrutnych mam panów;
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów!“
„Cóż to jest?“ — Basia trwożnie zapytała —
„Tak smutnym nigdym pana nie widziała...“
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kreślił: —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać — i nie miał ni słów ni odwagi...
Lecz „Dość! — zawoła — Basiu! życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje!...
Ty kochasz?... Oczek nie kryj rączką białą!
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie. — O Basiu, o nich ja słyszałem
Pierwej, niż ciebie, niż te strony znałem —
Chłopięciem jeszcze. — Biegłem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka, znajoma u nas dookoła,
Że znała leki i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła sią we mnie,
Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.