I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku,
Zwłaszcza, gdy Sztajn go ciągle ma na oku
I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę;
Więc cauta mente[1] lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.
Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł, siadając: „Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Aryanie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy![2] — niegdyś już, na szypułce, —
Kryli się jeno po dyabelskich norach;
Dzisiaj w ogromnych u Sztajna faworach,
Jak kruki, wciąż mu krakają nad głową:
„Drzyj mieszczan! ten ma to — a tamten owo!“
A Wielogłowski, co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza
I, znać, nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — Do dnia widzę, jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Schlichting do bramy zamkowej.
Otóż, sławetna braci, moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemię wgryźli zęby...
Lutra usłużnej pozbawimy gęby.“
Rzekł i rękami wskazał ku podłodze
I siadł na stołku, zagniewany srodze.
„Tak!“ — krzykną wszyscy, — „wszystkim to rzecz znana!“
Cyrus zaś dodał: „Tak, był dzisiaj z rana!“ —
„I czart wie, co on Sztajnowi poradził,
Rzekł Bogdajłowicz — bo Szwed zaprowadził
Podwójne straże u baszt i ratusza.“
Strona:Wybór pism Mieczysława Romanowskiego Tom I.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.