Z piersi i moją duszyczkę przeklęła!“
To rzekłszy jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.
Śmierć była w izbie. Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi, jak wieść piorunowa,
Którą w dzień sądu struchlałemu światu
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją, skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi, jak z grobów wyrzucone mary. —
A najokropniej bolał Janusz stary,
Ale się pierwszy ocknął: „Rzeź! Słyszycie?
Ha, to kark za kark, a za życie życie!
Zbudźcie się! Nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi, że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrznąć Lutrów albo zginąć!...
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą!“
Jacek zaś, Basię trzymając, rzekł na to:
„I wyrzniem Lutrów, ja wam ręczę za to!“
Więc Janusz znowu: „O, jeszcze nadzieja!
Niech kilku śpieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy,
Wy reszta w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz, bracia, milczeć — milczeć przy niewieście,
Boby nam krzyku narobiły w mieście!
Ja moją Basię wezmę do kościoła.“
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz owinął,
Wyszedł i we drzwiach kollegiaty zginął.