Bo czułem to, że kiedyś wstanie głos: „Do broni!“
Więc myślałem: ja, stary mnich, broń podam dłoni —
I żywiłem nadzieję, że tą moją pracą
Młodzi kiedyś Moskalom nasze łzy zapłacą.
Nadeszła mi ta chwila! Idźcie w imię Boga!
Błogosławiona wasza od aniołów droga...
Idźcie i zwyciężajcie!...“ Upadł na kamienie.
I rozległo się długie w grobowcach milczenie;
Tylko szepty pacierza, jakby szmer strumyka,
Płynęły... Tak zostawił cechmistrz zakonnika
W grobach i poszedł w miasto. W mieście pożegnany,
Poszedł ku ciemnym lasom przez wołyńskie łany,
Chciał bowiem Dwernickiego oddział spotkać wcześnie.
I patrzono za nimi długo i boleśnie.
I tydzień już w Krzemieńcu przeminął bez troski;
Snuły się tylko często po mieście pogłoski
O Dwernickim, cechmistrzu, że się już spotkali,
Że jenerał zniósł potem gdzieś obóz Moskali,
Zabrał działa, stąd dział go liwerantem[1] zwano.
A z baszt zamku Krakusów co dnia wyglądano,
Co tworzyli straż przednią przy jego pochodzie;
I takie było życie w krzemienieckim grodzie.
Czasem się też przemknęła wieść groźna i chyża,
Że się Roth feldmarszałek od Mołdawii zbliża,
Srogi Inflantczyk, luter na służbie u cara,
U którego sto knutów już najlżejsza kara.
Ale w klasztorze cisza, jakby zasiał makiem.
Co dnia się ojce korzą przed zbawienia znakiem
I śpiewają wotywy, matutinum, hory,[2]
Tylko gwardyan zwykł dłużej odprawiać nieszpory;
Czasem i noc przemodli, zamknięty w swej celi —
Tak go nieraz ojcowie szczeliną widzieli.