Skąd potym bywa, że zagrzawszy szumne
Czupryny wściekłym Bachusa masłokiem,
Tracą ze zdrowiem baczenie rozumne,
I dziko-śmiesznym bawią świat widokiem.
Przystąp-no bliżéj, ktośkolwiek ciekawy,
Gdzie się jak na lep nieopatrzni ptacy,
Nie znając w życiu uczciwéj zabawy,
Zlecieli rojem pod wiechę pijacy.
Ten się z przyjaźnią życzliwą przymyka,
Ów gada, co mu ślina w gębę niesie;
Ten ledwo ruszy w pantoflach języka,
Ów wrzeszczy, jako chłop na pustym lesie.
Cóż kiedy jeszcze, bez czego się prawie
Rzadko obejdzie, głupia zwada wznieci?
Tam-to dopiero jak w Marsowéj wrzawie,
Niejednemu nos, lub ręka uleci.
Pękają w srogich targańcach kołnierze,
Jucha się leje, brzmią pięściami pyski;
Pełno hałasu, leci ze łbów pierze,
Kufle się tłuką, latają półmiski.
Więc gdy stołowe wyrzucili statki,
Suchemi sobie dogadzając razy,
Jako szermierze wypuszczeni z klatki,
Kończą robotę płytkiemi żelazy.
Lecz jak w potrzebie hasło do oręża
I groźna zabrzmi do boju pobudka;
Aż co przy kuflu miano go za męża,
Albo się w tchórza, lub przewierzgnie w dudka.
Lub ze psem w jarzmo wprzągszy jałowicę
Brzeg ryje, jako Ulises przed laty;
Lub zęby klepie, zmyśliwszy zimnicę,
Albo podagrę uwija w sulaty.
O, jeśliż lepszéj cokolwiek nadzieje
Po was zostaje; zaniechawszy piwa,
Potłuczcie kufle, a Bacha turnieje
Odmieńcie w dzielne utarczki Gradywa.
1770, II, 229 — 232.