(O złym używaniu poetyki).
Długoż próżnéj obmierzłym być kapłanem dumy
I na górnych ołtarzach wonne kłaść perfumy;
Skąd za drogie ofiary, bożyszcza złociste
W słownych dają zamętach odpowiedzi mgliste?
Alboż tylko poczciwość, honor, męstwo, rada
W pysznéj Sydonu wełnie i w złocie zasiada;
A ziomek, że mniéj strojny, choć w cnotę bogaty,
Ma zniknąć potomnemi zatłumiony laty?
Nie tak jest, Witosławski! nie na mym zagonie
Mętna Lete powłacza niepamiętne tonie;
Żebym słodkiéj przyjaźni świadek przez lat wiele,
Miał ją kiedy w niewdzięczne pogrążyć topiele.
Dosyć się strun napsuło, nucąc niedostępne
Skały owe i cedry pyszne a posępne:
Zagrajmy co chrościnom: rychléj w téj dąbrowie
Głos mój dojdzie; twéj echo wdzięczności odpowie.
Czas się wziąć do pierwotnéj czystych Muz roboty.
Wszak, kiedy światu Saturn wiek ulewał złoty;
Kto kochał, kto kochany, był śpiewania celem,
A w hołdzie rym odbierał sam Bóg z przyjacielem.
Wychowanka pokoju, jasnéj płód natury,
Lasy tylko poezys lubiła a góry:
I gdy pierwszy swéj matce wiersz zabrząknąć miała:
Ton jéj serce, takt prawda, wolność wdzięk dawała.
Jeszcze nudne pochlebstwo dusz za język płatnych
Nie wlokło jéj przed wozem rozbójców szkarłatnych;
Ni złotemi u kotar pętało kajdany,
By krwawe z wiarołomstwem wielbiła tyrany.
W lubéj gajów zaciszy niewinność pastusza,
Gdzie zefir mdłe gałązki płochym skrzydłem wzrusza,
Bez chęci podłych zysków, bez uraz bojaźni,
Śpiewała tylko cnocie, pracy i przyjaźni.