Temu gdy ufam, niewiele dbam o to,
Że chciwa na krew i przemożne złoto,
Ślepym podkopem czyha na mię zdrada,
Zazdrość mię szarpie, a gmin płocho gada.
Bym miał do zgonu żywot pędzić lichy,
Nie chcę ja żebrzeć o litość u pychy,
Gardzę szafunkiem ludokupnéj dłoni,
Co mi chcąc cnotę wydrzéć, workiem dzwoni.
Wdzięczny pokoju, darze w ludziach rzadki!
Idź ze mną, proszę, choć do kmieciéj chatki,
Kędy na łonie nieszkodnéj rozkoszy
Niewinność snów mi słodkich nie wypłoszy.
Nie Epikurskiéj gnuśny uczeń szkoły,
Oddaję panom łzami zlane stoły,
Przestając na tym, co ubóstwem ścisłem,
A mądrym stawię na obrus przemysłem.
Ten był od wieku los mieszkańców świata,
Że się wesołość frasunkiem przeplata:
Raz kwiaty sypie, lecz czasem chcąc wiernie
Od szwanku odwieść, prowadzi na ciernie.
Lecz kiedy ów czas przyjdzie, gdy przed oczy
Cała się rzeczy śmiertelnych zatoczy
Osnowa, którą przed ułomnym wzrokiem
Bóg niedostępnym zawinął obłokiem,
Tam się dopiéro prawdziwie ucieszę,
Gdy równym torem do kresu przyśpieszę;
A same troski, podjęte dla cnoty,
Wieniec mi włożą w potomności złoty.
1773, VII, 353 — 8.