Lecz choć-em drobnéj ledwo dotknął części,
Już na mnie zazdrość swe wymierza pięści.
Z obcego niéma, z twego się nie godzi;
Skądże ci, panie, bukiet dłoń uwinie?
Nim pogodniejszy czas kwiaty urodzi,
Próżne ci do nich oddaję naczynie,
Pełen niepłonnéj po chwili nadziei,
Że się przemieni w koszyk Amaltei[1].
Ten, co z niczego wszystko tworzyć może,
Zasępia niebo i znowu je bieli,
Piołuny w kanar, głogi mieni w róże,
Pewnie ci jeszcze dni słodkich udzieli,
Abyś przebywszy przykre smutków tonie,
W witéj z serc naszych długo żył koronie.
Świecie! gdy na twe rzucam oko sprawy,
Nic mi twéj żywiéj nie kreśli postawy,
Jak owych ogniów nietrwałe widoki,
Co na powietrzu jasne czynią skoki.
Składasz się z ludzi rozlicznych przymiotów,
Dziwnych kolorów, misternych obrotów;
Wabisz na moment niezwykłemi cudy,
Póki kto twojéj nie pozna obłudy.
Jeden z tych ogniów jak młynek się kręci,
Nie zna zabiegów, nie zna kresu chęci;
A lubo we dnie i w nocy nie zaśnie,
Na miejscu stoi i, czym był, tym zgaśnie.
Drugi podobny do płochego szmyrgla,
Wścibski, łgarz, warchoł, nie stąpi bez figla;
Narobi kłótni, pomiesza szkaradnie,
A potym razem puknie i przepadnie.
- ↑ Odmianka z autografu: Życząc uprzejmie w niepłonnéj nadziei,
By się zmieniło w rożek Amaltei.