Lecz widzę, że przeczekać téj parady trudno:
Napasłeś wzrok i umysł procesyą nudną.
Miły Walku! czas siodłać konie, a do domu
Śpieszyć dla siania hreczki, choć dyabeł wie, komu.
Powiedział mi pan Miłosz, tydzień temu trzeci,
Że téż nakoniec przyszło zamyśléć waszeci
Po długim kawalerstwie o małżeńskim stanie,
Mości wielce w mym sercu ryty Kilianie!
Chwałaż Bogu! będziemy, wierni przyjaciele,
Miéć, nim się zacznie adwent, solenne wesele.
Obaczym żonkę grzeczną, hożą i bogatą
I ręką powinszujem waszmości kosmatą.
Lepiéj-ci to (wybacz, że mówię poufale),
Niż bezimiennym płodem zaludniać szpitale
I kręcić się, jak motyl, co się wszędy ciśnie,
Gdzie tylko jasnym świeca płomyczkiem zabłyśnie.
Czas statkować w tych leciech, czas żądze ukrócić
I do jednego celu wierne serce zwrócić.
Może-ż być milsza w nędznym tym życiu ochłoda,
Jako kiedy ci siądzie obok żonka młoda,
Głaszcząc po siwéj brodzie, lub po łyséj głowie,
A coraz moja rybko, moje serce! powie?
Kiedy patrząc na dziatki, będziesz toczył zdroje
Łez słodkich od radości, myśląc, że to twoje.
Lub kiedy zachorujesz, choć doktor upewni,
Że niemoc nie do śmierci, ona się rozrzewni
I węgierskiéj dać sobie każe akwawity.
Boć ja nigdy téj myśli nie mam, żebyś i ty
Takim był zelotypem, jak nasz pan Ambroży:
Co kiedy żonka po nim płacze jak najsrożéj,
Posądza próżno panią, iż to frant kobieta,
Ma jakiegoś, który ją cieszy, parakleta,
I że łzy tylko lejąc powierzchowne, życzy:
Niech go Bóg w poczet świętych coprędzéj policzy.