Wielki, mierności naszéj pozazdrości szczérze,
Bo tylko z swéj potęgi gorzki owoc zbierze,
Nawyknie widziéć ciągle sztylet przy swém łonie,
Spokojny jak przed burzą, zimny jak po zgonie.
W sercu jego, walcząca w źle sprzęgłym hymenie,
Zbrodnia zadławi sumienie.
Konającego czasu szczątki on pochwyci;
Zechce w ostatnim porcie ugasić latarnię,
A los, boskiego posła dręczący bezkarnie,
Tego Messjasza piekieł, potęgą zaszczyci.
Jak dziki zwiérz nad pastwą, na ofiarach spocznie,
A w dniach swéj marnéj władzy, wzrok jego widocznie,
Mimo uciech fałszywych, tajny wstyd oznaczy,
I dumę, wyrodzoną na łonie rozpaczy.
On śmiertelnym dać zechce piekło za ojczyznę,
On na rolę rozsądku, błędy swe rozpruszy,
A w napój, którym podłych sumienie zagłuszy,
Wmięsza wonność do jadu, wmięsza miód w truciznę.
On człowieka od nieba, jakby wał grobowy,
Oddzielić zechce, tłocząc berłem swojém srogiém;
By oddać jego zbrodnie, nie znajdzie się mowy,
A przelękły Ateusz, nazwie go swym bogiem.
Nakoniec, gdy ten herold skrytości głębokiéj,
Przeszedłszy pasma zbrodni, wypełni wyroki,