Tańce nazbyt lubiła. Nim nadeszło święto,
Trzy dni o nich marzyła i trzy noce razem;
A muzyka, tancerze, czarowną ponętą,
Napełniały i we śnie duszę jéj zajętą
Uciech, wzruszeń i wrzawy zmięszanym obrazem;
Potém perły, klejnoty, drogie naszyjniki,
I przepaski morowe w cieniach się mieniące,
I tkanki wiotsze niźli pszczół skrzydełka drżące,
Cudne wstążki napełnić mogące koszyki,
I kwiaty pałac zapłacić mogące.
Ledwie się bal rozpoczął, pełna ognia, wdzięku,
Już tam jest, wachlarz lekko szeleści w jéj ręku;
Miłą wonnością kwiaty tchną w jéj lśniących włosach,
A serce jéj, w wesołym rozwija się dźwięku,
Wraz z orkiestrą o stu głosach.
Roskosz patrzéć, jak w lekkim ulata poskoku;
Złote blaszki w spódniczce migając się trzęsą,
Iskrzą się oczy czarne pod czarniejszą rzęsą,
Jakby podwójna gwiazdka jaśniejąca oku,
W fałdach ciemnego obłoku.
Wszystko w niéj było tańcém, śmiéchem i pustotą,
Dziécię, umiało nawet władać nad zgryzotą;
Bo nie zawsze na balu z serca smutek znika,
Jak w nim szpeci się kurzem jedwabna tunika,
Tak i rozrywka tęschnotą.