Sfinx różowy, — z marmurów zielonych Bogini,
Strzegły ich, i tym powiek nie mogły płomienne
Przymrużyć wichry z pustyni.
Nawy széroką piersią do portu wpływały;
Siedząc olbrzymie miasto nad morskiémi wały
Myło w nich stopy kamienne.
Zdala zabójczém tchnieniem ryczał semun dziki,
Chrzęszczały łuski tarte o białe kamyki
Pod krokodylów brzuchami.
Wźniosły się jednym tryskiem siwe obeliski, —
I jak tygrysia skóra żółty, wpływał bliski
Nil nakrapiany wyspami.
Król gwiazd szedł na spoczynek, a morze w pogodzie
Ten krąg z żywego złota odbijało w wodzie, —
Tę świata naszego duszę!
Błysły śród świetnéj fali i na krwawém niebie
Dwa słońca, jak dwóch królów, idących do siebie
Przyjaźne zawrzéć sojusze.
— Gdzież się zatrzymać? — spytał głos idący z chmury
— Szukaj!... i aż Taboru zatrzęsły się góry.