O biédne dziécię! Stopę nagą krew mu broczy,
Niestety! By osuszyć z łez twe piękne oczy,
Które mają błękit nieba,
Żeby ten zachmurzony błękit rozweselić,
Żeby mu błyskawicy radości udzielić,
Powiédz chłopcze, co ci trzeba?
Żeby to czoło, które przygniotło cierpienie,
Podnieść, żeby w wesołe ułożyć pierścienie,
Dotąd żelazem zuchwale
Nietknięte jasne włosy, które dziś niechcący
Po białéj twojéj szyi spadają niedbale,
Jak liść na wiérzbie płaczącéj?
Cóż chcesz? Czemże rozproszę twój smutek ponury?
Chceszże, bym ci czarowny zerwał kwiatek który
Rośnie nad studnią w Iranie?
Czy chcesz owocu tuby, tego drzew Olbrzyma,
Który pod swoim cieniem taką przestrzeń trzyma,
Że koń rok lecąc ledwie z niéj się wydostanie?
Może ten leśny ptaszek, którego śpiewanié
Milsze jest niż oboje, niźli lutni granie?
Może on zmiękczy twój ból? —
Cóż ci dać? kwiatek, owoc, czy cudnego ptaka? —
»Bracie! — Była odpowiédź greckiego chłopaka, —
»Daj mi prochu! daj mi kul!« —