Żegnaj biały wędrowcze! Sama, o cię w trwodze,
Bystrookiego konia tobiem osiodłała,
By cię nie rzucił o głazy na drodze.
Ziemię kopytem kopie, a krzyż jego młody
Zwięzły, stoczysty, lśniący jest jak czarna skała,
Wygładzona prądem wody.
Ty wędrujesz bez końca; lepiéjby ci było
Być z tych liczby, co radzi za kres horyzontu
Widziéć swoję chatkę miłą.
A szczęśliwi z szczupłego swojego zakątu,
Siedząc w wieczór przed domem, chcieliby za gwiazdy,
Choć myślą odbywać jazdy. —
Gdybyś był chciał młodzieńcze, to z nas która może
Chętnieby z tobą w chatce podzieliła łoże,
Klęcząc służyćby ci chciała,
Lubym by ciebie śpiéwem do snu kołysała,
I strzegłaby śpiącego od much uprzykrzonych,
Wachlarzem z liści zielonych.
Jedziesz! Sam w noc czy we dnie, a rumak twój dziki,
Pędem twarde po drodze tratując kamyki,
Skier tuman podkową sypie.
O dzidy twojéj ostrze, po macku drą swoje
Skrzydła, ślepo-lecące ku umarłych stypie,
Potępionych duchów roje.