aromaty upojne z łąk i pól przynosił,
jak ministrant co srebrną kadzielnicą trzęsie...
A tyś swe serce w górę wznosił,
jakgdybyś tym cennym puharem
w ręce Boże za braci swych, ludzi, wypijał
wino szlachetne, ożywczy kordyjał
miłości — powszechnej a żywej...
Te łąki — lasy — rzekł — na górach — na niżu —
ogarniałeś miłością i błogosławieństwem,
zowiąc je bracią własną i rodzeństwem,
jak niegdyś mistrz twój — prostaczek z Asyżu...
Cieszyły cię ich wonie, ich gędźby, ich blaski,
a nawet tam gdzie chłodne rozsiadły się cienie
i kędy wrzały niesnaski,
słałeś słowo pociechy — albo rozgrzeszenie
i promień Bożej łaski;
tam zaś gdzie boleść widziałeś i ranę,
wznosiłeś ręce szorstkie, spracowane,
jakbyś chciał wziąć na siebie wszelkich mąk stygmaty...
*
Siedział Panjezus smutny, Jezusinek,
na kolumience kamiennej;
chwilowy ino miał tu odpoczynek,
bo zaraz dalej pożeną Go katy
drogą krzyżową — hań na Kalwaryją —
podług Bóg-Ojca woli nieodmiennej...
Strona:Wycieczka.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.