Czas-władca, co tu władał — już w zamierzchłych czasach —
i znał przeszłość i przyszłość tak jak wiek dzisiejszy.
Niewzruszony skargami ni krzywdą ni buntem,
szedł w niewiadomą przyszłość z przeszłości najdalszej,
twardszy od twardych głazów i od spiżu trwalszy,
choćby ten spiż był dzwonem i zwał się Zygmuntem.
Przeto z niebem gwarzyły dwie dumne wieżyce,
czasu i dziejów smętne rozważając szanse:
z jednej zegar wydzwaniał godziny, kwadranse,
a z drugiej dzwon ogłaszał święta i rocznice.
Tyle razy słyszałem serc spiżowych bicie — —
i wiedziałem, że już dnia minęła połowa,
kiedy, jako wskazówka, wieża zegarowa
wskazywała na słońce, stojące w zenicie.
A gdy noc owładała wielkim niebios stropem,
gdy jak wielka soczewka tkwił na niebie księżyc,
gdy migały gwiazd punkty, wówczas każda z wieżyc
stawała się jak gdyby wielkim teleskopem.
W chwile te, gdy sen zwodny uśmierza i zwalnia
szalone myśli ludzkie, od kół gwiezdnych prędsze,
nasze małe mieszkanie — tam na pierwszem piętrze —
patrzyło w gwiazdy, niby cicha dostrzegalnia.
W ojca mego pokoju nieraz w nocy owe
lampa długo, jak gwiazda promienna, płonęła —
Strona:Wycieczka.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.