Na wielką jednogodzinną pauzę wysypało się z klas żactwo, głośno gwarząc, tupiąc nogami, swawoląc. Jakiś tęgi, krępy, pucołowaty chłopak rzucił się w tłum młynkiem, rozpychał łokciami wszystkich, a ciągle wykrzykiwał: „Kotlety, kotlety!“... Inny znowu przechadzał się poważnie, wyśpiewując na nutę powszechnie znanej kolendy: „Oj kotlety, kotlety! Zrobili nam kotlety!“ Gromada malców otoczyła bladego, limfatycznego dzieciaka i pchała go przed sobą z krzykiem: „Miękki, siekany kotlet!“ Słowem, wyraz „kotlety“ rozlegał się po całym szkolnym dziedzińcu.
Wychowawczy dozorcy biegali spoceni tu i owdzie, a z ich łaski niejeden swawolnik, schwytany na gorącym uczynku wymawiania zakazanego wyrazu „kotlety“, dostał się do kozy. Jednakże ta okoliczność zdawała się tylko podnosić entuzjazm dzieci.
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.
III.