przednio. Mówiono półgębkiem — zwyczajnie, energja zużywała się na cele trawienia.
Gospodarz podał gościom pudełko z cygarami, które miały bardzo ładny pozór, przeto każdy sięgał po nie ręką, a Brzdączkiewicz gmerał w nich, oglądał przez okulary, obmacywał w łebkach i długo nie mógł postanowić, którą sztukę zapalić. Potem z filiżanką czarnej kawy, z kieliszkiem likieru i z cygarem w ustach usadowił się na fotelu zdala od towarzystwa. Zdawał się być zamyślony, puszczał kłęby dymu, popijał to kawę, to likier; później utkwił wzrok nieruchomy w jeden punkt, powieki mu opadły, kiwnął się, drzemał. Miła a dobroczynna praca żołądka wymagała spoczynku innych organów. Ocknął się, znowu popił, pociągnął cygaro, puścił dym i teraz zasnął już na dobre.
Nie wiedział, jak długo spał, gdy go zbudził któryś z kolegów, mówiąc:
— Czas na nas do domu! Ale możeby szanowny kolega jeszcze przemówił, powiedział, czego się trzymać... Domagają się takiego ultimatum.
— A-a-a! — zawołał profesor, zrywając się z fotelu. Ultimatum, ultimatum! Tu ziewnął. Jak tylko wrócę do domu, zabiorę się do pisania... W każdym razie jednak byłoby pożytecznie, abyśmy się jeszcze pojutrze
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.